Menu

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Rozdział 22

Justin's POV

- Coś się stało? - zapytał Luke, po tym jak Sophie opuściła nasz dom.
- Twierdzi, że nie. - warknąłem, wpatrując się w jakiś punkt przede mną. 
Czułem, że coś jest nie tak. Widziałem to w jej oczach, w sposobie w jaki mnie pocałowała. To nie było normalne. To było rozpaczliwe.
- Skoro Sophie już sobie poszła, możesz powiedzieć nam o co chodzi. - zaczął Brad, przełykając niewielki łyk piwa, a gdy zobaczył skonsternowane spojrzenie Justina, dodał - Miałeś nam coś wyjaśnić gdy zszedłeś na dół. O ile mnie pamięć nie myli byłeś wkurwiony.
- Musimy być dzisiaj w gotowości. - warknął Justin na samą myśl o tamtym telefonie.
- Nic nowego. Całe życie musimy w niej być, więc może podasz jakieś konkrety jeśli łaska. - mruknął znudzony Mike.
- Dzisiaj o 23 jest rajd w St.Marys. Pojawiły się plotki, że Ryan też tam będzie. Nie wiem na ile jest to prawdą, ale kiedyś musi zaatakować i wcale nie zdziwiłbym się gdyby okazało się, że ten dzień właśnie nadszedł. - wyjaśniłem opierając się wygodnie na leżaku.
- Skąd masz takie informacje? - zapytał Brad,  wyraźnie podchwytując temat.
- Tommy zadzwonił do mnie, mówiąc że Ryan szykuje coś naprawdę dużego. Ten pewny siebie dupek wciąż myśli, że jego czas nie minął.
- Justin, bo tak właśnie jest. - wtrącił Luke, przez co posłaliśmy mu zdziwione spojrzenia.
Zauważając to, Luke przewrócił oczami i zaczął.
- Wy poważnie sądzicie, że Ryan nam nie zagraża? Jeśli tak, to żyjecie w cholernym błędzie. Zapomnieliście już co zrobił dziewczynom? Nie pamiętacie o tym, że ma Sue, a ona zna praktycznie cały ten biznes na wylot? Kurwa, ten drań zbiera siły, a wy wciąż siedzicie na dupie zamiast zacząć działać. 
- Mówisz jak żółtodziób. Doskonale wiesz, że nie możemy atakować, bo on tylko na to czeka. - odpowiedział Brad.
- Oh, czyli mam rozumieć, że Vales może, Boże uchowaj, pozabijać nawet nasze rodziny, a my dalej będziemy siedzieć i patrzeć jak rozpierdala nasze życie i nasz świat, ponieważ, jak świetnie to ująłeś, nie możemy zaatakować, bo on na to czeka. Co się z wami kurwa dzieje? - zapytał sfrustrowany Luke, patrząc na każdego z nas.
- On ma racje Brad. Musimy w końcu zacząć coś robić, zanim Ryan całkowicie poczuje się bezkarny. - wtrąciłem.
Wiedziałem,że słowa  Luke'a są jak najbardziej trafne i że pora rozliczeń właśnie nadeszła.
- To, że biznes nam się teraz świetnie układa, nie oznacza że nikt nie czeka na to, by to wszystko rozpierdolić w jedej chwili. Wszyscy wiemy, że w tym świecie ciężko o zaufanych ludzi. - głębko przeanalizowałem całe nasze obecne życie w ciągu kilku chwil, dochodząc do wniosku, że zaczyna się robić zbyt kolorowo. 
- Wydaje wam się, że ja nic nie robie, tak? Że opierdalam się każdego dnia? Nie, ja zapierdalam jak pojebany, żeby wszystkie transakcje dopiąć na ostatni guzik. Zbieram informacje na temat tego sukinsyna, bo chce ułożyć jak najlepszy plan ataku. Więc dopóki nie upewnicie się jak jest w rzeczywistości, wszyscy zamknijcie pyski.- warknął ostro Brad, a jego ciało całe się napięło.
- Nie powiedziałem, że nic nie robisz, bo doskonale wiem jak wygląda każdy twój dzień. Po prostu dosyć mam już tego bezsensownego siedzenia na dupie, w czasie gdy ktoś wpierdala się do naszego interesu bez żadnych skrupułów. - wyrzucił Luke, wstając z leżaka i kierując się do wnętrza domu.
Obserwując jego oddalające się ciało, zmrużyłem oczy i westchnąłem.
- Skoro Ryan ma pojawić się na dzisiejszych wyścigach, po prostu bądźmy cierpliwi. On na bank o sobie przypomni w cholernie efektowny sposób. Nie wiem jak wy, ale ja czuje, że jesteśmy gotowi na tę bitwe. Mamy w końcu plecy praktycznie wszędzie.
- Justin ma rację. Mamy tam swoich ludzi, nic wielkiego się nie stanie. Jeśli towarzystwo nam się przecedzi dzięki pojawieniu się Ryana, przynajmniej będziemy wiedzieli kogo jeszcze dopisać na naszą czarną listę. - wyszczerzył się Mike, upijając łyk piwa.
- W porządku, ale pamiętajcie że rozpoczynamy możliwe, że najcięższą i najbardziej krwawą wojnę w historii tego gangu. - w oczach Brada pojawiło się coś, co mógłbym nazwać dumą i pewnością siebie. - I szczerze mówiąc, cholernie długo na nią czekałem.

Po kolacji każdy z nas udał się do swojego pokoju by zrelaksować się przed wyjazdem oraz przygotować psychicznie na możliwe zajścia. 
Gdy byłem w swoim pokoju, włożyłem iPoda do stacji dokującej i wybrałem jakąś piosenkę, która kilka chwil później rozbrzmiewała już w pomieszczeniu. Spojrzałem na zegarek, który wskazywał na 21. Wziąłem do ręki telefon by sprawdzić, czy Sophie się odezwała, ale niestety ekran pokazywał jedynie godzine oraz dzień tygodnia. Żadnego połączenia, żadnej wiadomości, żadnego maila. Zacząłem się martwić, bo przecież powiedziała, że się odezwie. 
Głęboko wzdychając, opadłem na łóżko i przetarłem zmęczoną twarz, zbierając myśli i analizując dzisiejszy dzień.
Nigdy nie przypuszczałbym, że Sophie ma kontakt z Blake'iem, a co dopiero, że są przyjaciółmi. To, jaką przeszłość z nim dzieliłem, nie było ani troche normalne. Czy ja naprawdę muszę mieć w tym mieście tylu wrogów? Cóż, pewnie tak, ponieważ moje życie w żadnym przypadku nie przypomina życia zwykłego śmiertelnika. 
Ale wbrew pozorom, kochałem to. Kochałem to życie takim, jakie jest i nie chciałem go zmieniać. Nie byłem kawałkiem gówna, jak cała reszta ludzi na tym świecie. Liczyłem się ja i moje zdanie, jestem Justin Bieber i rządzę tym miastem, do cholery.
Kolejnym punktem moich rozmyślań, była rozmowa z Sophie o mojej rodzinie. Tęsknota jaka mnie ogarniała była tak cholernie silna, że czułem jak wypala mi dziurę w sercu. Byłem z nimi zżyty, dlatego nagła utrata kontaktu tak intensywnie na mnie działa. To oni wspierali mnie, gdy upadałem z dnia na dzień coraz mocniej, to dzięki nim pokonałem choć na chwile swoje największe demony, które zdawały się jeszcze nie zniknąć na dobre.
Jasne, byłem pochrzaniony na wszystkie możliwe sposoby i nie raz sprawiałem przykrość mojej rodzinie, ale starałem się zwalczać tylko to co złe. Może nie w taki sposób, w jaki robią to normalni ludzie, bo sam czyniłem krzywdę, ale odkąd pamiętam mama starała się mi wpoić, pewne ważne wartości całkiem przydatne w życiu. Ale w najcięższych momentach, gdy gubiłem krok, w mojej głowie zawsze rozbrzmiewały słowa mojego dziadka: "Pamiętaj chłopcze, żyj tak, aby zostawić po sobie coś wartościowego, tak by ludzie nie zapomnieli, że byłeś tutaj, żyłeś i kochałeś." Kiedy wypowiadał te słowa w moim kierunku miałem zaledwie 8  lat i nie do końca wiedziałem co ma na myśli, ale sposób w jaki wtedy na mnie patrzył pozwolił wyryć się temu zdaniu w moim umyśle na wiele, wiele lat. 

Kiedy zakładałem zegarek na nadgarstek do pokoju zapukał Ignac.
- Justin, już czas.
- Jasne, idę. - odparłem, sięgając po czarnego snapa i po raz kolejny sprawdzając telefon. Sophie wciąż nie daje znaku życia. Cholera mnie weźmie, pomyślałem.
Schodząc po schodach, założyłem snapa daszkiem do tyłu i poprawiłem kurtkę, którą miałem na sobie.
- Skoro jesteśmy już wszyscy, pora na odprawę. - zaczął Brad, mierząc każdego z nas wzrokiem. 
- Dopóki Ryan nie pojawi się na torach, wszyscy zachowujemy się jak gdyby nic się nie działo, robimy swoje. Z tego co wiem to Latina Kings mają niedługo poważną transakcje i sądze, że będą potrzebowali pomocy. Zajmę się tym ja oraz Mike, a ty Bieber i Luke - tu wskazał na nas -wsiadacie w samochody i ścigacie się z Sharkys. To świeżaki i są cholernie ambitni. Pokażcie im, że w Stratford i okolicach nie mają czego szukać. Zaczeli czuć się jak u siebie, co niesamowicie mnie wkurwia. Z resztą, nie tylko mnie.
Każdy z nas kiwnął głową, a na naszych twarzach pojawił się ten złowieszczy uśmieszek, który mógł niektórych przysporzyć o drżenie rąk. 
Oblizałem wargi, przestępując z nogi na nogę i wciągając głośno powietrze przez nos.
- Prędzej czy później Ryan i jego banda się pojawią, więc bądźcie czujni. Nie mam pojęcia na co zdecyduje się tym razem, ale w końcu to Vales - on zawsze robi wielkie wejścia.- westchnął Brad, pocierajac czoło.
- A teraz najważniejsze. Żadnych, powtarzam żadnych scen, żadnego podejmowania samodzielnych decyzji i żadnej cholernej porywczości, która powiedzmy sobie szczerze jest waszą domeną, a szczególnie twoją, Bieber. 
- Spostrzegawczość na sześć z plusem. - odgryzłem się, wywołując tym samym uśmiechy na twarzach chłopaków.
Brad zigonorował ich zachowanie i kontynuował.
- Każdy ma broń? - tutaj każdy z nas podniósł albo klape kurtki lub koszulke, by pokazać iż jesteśmy uzbrojeni - Świetnie. Więc powtarzam wam raz jeszcze. To już nie jest zabawa i na litość boską, prosze was, działajmy dzisiaj razem. Rozumiemy się?
- Tak jest szefie. - mruknał Luke, po którym było widać jak bardzo chce być już na miejscu. Nie tylko z powodu skopania komuś tyłka, ale również z powodu dziewczyn, które tam czekały.
Myśl o tym, że te panienki znów będą się do nas lepić, wywołała u mnie śmiech. To było już tradycją, że na rajdach pojawiały się napompowane laski, które tylko czekały, żeby je przelecieć. W zasadzie nie nadawały się do niczego innego, niż do wepchnięcia w nie kutasa i zadowolenia samego siebie. Każdy kiedyś musiał odreagować, a one były do tego idealne. 
- Bierzcie kluczyki i jedziemy. - polecił Brad i chwycił pęk kluczy, a każdy z nas zrobił to samo.
Już po kilku minutach po głównej ulicy wypadowej ze Stratford jechało pięć niskich, ciemnych, szybkich i cholernie drogich aut. Frank i jego ekipa z warsztatu odwalili kawał dobrej roboty, ulepszając nasze samochody w najnowocześniejszy sposób. Kto jak kto, ale nasza banda mogła poszczycić się najlepszymi i najszybszymi dzięki temu samochodami. 
Gdy jechałem swoim czarnym Lamborghini, odpaliłem papierosa i znów sprawdziłem telefon. Wiadomości brak. Westchnąłem i postanowiłem wystukać sms'a do Sophie, pisząc że się martwię i że miała się odezwać. Na myśl przyszło mi, że pewnie poszła gdzieś z dziewczyami i teraz leży zmęczona w łóżku, nie pamiętając o bożym świecie. Chciałem by tak było. Chciałem aby była bezpieczna.
Chwilę przed 23 wjechaliśmy do St.Marys, a nie długo potem znaleźliśmy się na placu, gdzie miał rozpocząć się wyścig. Przed nami pojawiła się klasyczna sceneria dla tego rodzaju wydarzeń. Na ulicy wręcz roiło się od gorących dziewczyn, które zabawiały członków przybyłych gangów oraz ludzi, którzy przyszli pooglądać wyścig. Nie byli to rzecz jasna zwykli gapie. To ludzie, którzy mieli ogromne wpływy w okolicznych gangach.
Parkując samochód, od razu dostrzegłem Tommiego, który stał oparty o swój wóz i wyraźnie czekał na nas, bo gdy tylko podjechaliśmy natychmiast odgonił od siebie seksowną latynoskę. 
Brad, Mike oraz Ignac poszli szukać Diego, przywódcy Latina Kings, z którymi mieliśmy dobić targu wzamian za ochronę transportu. Ja wraz z Luke'iem udaliśmy się do Tommiego, który wyszedł nam na spotkanie.
- Cześć frajerzy. - przywitał nas braterskim uściskiem. 
Tommy należał do One-Niners, gangu czarnoskórych, który przede wszystkim siedział w narkotykach - głównie herionie, rzadziej marihuanie czy amfie - oraz który kupował od nas broń. To zaprzyjaźniony gang, z którym robiliśmy już masę transakcji i mieliśmy od nich wsparcie pod każdym względem. Traktowaliśmy się trochę jak rodzina, a kolor skóry nie miał tu nic do rzeczy.
- Nie zaczynaj. - oparłem z rozbawieniem i poprawiłem snapa na głowie.
- Jasne. Słuchajcie, Ryan będzie tutaj na milion procent. Dostałem telefon od naszego człowieka z tamtych rejonów, który widział jak Ryan zbiera ludzi. 
- Cóż, czyli zabawa się dopiero zacznie. - mruknął Luke.
- Zgadza się. Nasi chłopcy oraz Latina Kings nie są specjalnie zadowoleni z jego wizyty, natomias Lin Triad wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że Ryan połączył z nimi siły, ponieważ wie, że od zawsze wasz gang oraz mój i Diega ma problem z żółtkami.
- Ten sukinsyn stąpa po cienkim lodzie. - warknąłem - W takim razie, sojusz z Lin Triad to dopiero początek. Jestem pewien, że do tego dojdą Tahomas oraz Cacuzza, bo oni współpracują z Lin Triad od jakiegoś czasu. - cholera, zaczynało robić się nieciekawie.
- Sądze, że Ryan i reszta Ryder* będą próbowali pozyskać nowe kontakty i na nowo wejść w branżę. - dodał Tommy, na co przewróciłem oczami.
- Kurwa, tym niczego specjalnego nie odkryłeś. Wiem to odkąd próbował zastraszyć naszych bliskich. 
- O czym ty mówisz? Przecież zasady SAMCRO* mówią...
- Tommy, Ryan ma głęboko w dupie całe SAMCRO. Nie utożsamia się z tym odkąd wsadzili go do więzienia. - westchnąłem, odpalając kolejnego papierosa. 
- Bieber, masz zamiar stawić się na torze, czy dobrowolnie oddajesz zwycięstwo Sharkys?! - do moich uszu dobiegł niski, twardy głos Philla, człowieka który był odpowiedzialny za ustalanie wyścigów.
- Po moim trupie! - odkrzyknąłem i ruszyłem do samochodu, przepraszając Tommiego i mówiąc, że porozmawiamy później.
Siedząc wygodnie za kierownicą, podjechałem na miejsce startu, równając samochód w wozem jednego z Sharkys. Opuściłem szybę, by móc lepiej przyjrzeć się swojemu przeciwnikowy.
- Jesteś pewny co robisz? - zadrwiłem,pytając konkurenta.
- Jak niczego innego w życiu. Skopie ci tyłek, Bieber. - odparł chłodno nowy.
- Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli na 'ty' dzieciaku. - zgromiłem go wzrokiem, chociaż prawdopodobnie mógł tego nie dostrzec z powodu ciemności panującej dookoła.
- Mam nadzieje, że po wyścigu moje imie będzie już dla ciebie bardziej znane. - prychnął.
- Chyba tylko dlatego, że twoje jebane imie będzie wygrawerowane na twoim nagrobku, jeżeli zaraz nie zamkniesz mordy i naprawdę nie pokażesz co potrafisz. - warknąłem.
- Taki mam właśnie zamiar. - odpowiedział, poprawiając lusterko wsteczne.
- Wy zawsze jesteście tacy pewni siebie. - pokręciłem głową, śmiejąc się z tego z niedowierzaniem.
Zanim chłopak zdążył jakkolwiek skontrować, w moim oknie pojawiła się cholernie gorąca blond piękność o imieniu Khloe i patrząc na mnie, zapytała uwodzicielskim tonem.
- Justin, jesteś gotowy skarbie? 
- Jak zawsze. - odparłem, patrząc jej w oczy.
- Powodzenia. - położyła mi dłoń na ramieniu, lekko je ściskając a następnie odeszła i ruszyła do samochodu mojego konkurenta i nachyliła się nad nim, dając mi tym samym świetny widok na jej okrągły tyłek. 
Po chwili Khloe stała pomiędzy naszymi wozami, trzymając jedną dłoń na biodrze i patrząc na nas spokojnie. Wszyscy pozostali ludzie zgromadzili się na prowizorycznych trybunach lub w okół naszych aut i z coraz większym zniecierpliwieniem oczekiwali na start.
Poczułem jak adrenalina zaczyna buzować w moich żyłach. Chciałem już wystartować i ruszyć ulicami St.Marys, usłyszeć tak dobrze znany mi dźwięk silnika i syren wozów policyjnych, które zawsze musiały zacząć nas gonić w najlepszych momentach. Czułem się pewnie za kierownicą, układając na niej swoją lewą dłoń, drugą zaś ułożyłem na gałce skrzyni biegów. Uniosłem lekko brodę i poprawiłem się w fotelu, kładąc stopę na pedale gazu.
Khloe podniosła ręce, uśmiechając się pewnie i krzyknęła.
- To St. Marys, kochanie! Zniszcie to miasto! 
Tłum zaczał krzyczeć jakieś niezrozumiałe słowa, a nasze wozy zaczeły gazować, dając tym samym znak iż chcemy już startu. Khloe kiwnęła głową i ponownie się odezwała.
- Gotowi? Do startu... START! - nie minęła sekunda, a my już ruszyliśmy.
Teraz analizowałem wszystko bardziej, łapiąc najmniejsze szczegóły i skupiając się na tym, by jechać jak najlepiej i żadnego z przechodniów nie zabić. Miałem w głowie ułożony plan, który miał zagwarantować mi zwycięstwo z klasą. Oczywiście nawet bez niego, moja wygrana to tylko formalność, ale takim osobom jak ten nowy nalezało pokazać, jak naprawdę wygląda ten świat i że z Furiousami się nie zadziera, a szczególnie ze mną.
Na pierwszym zakręcie jechaliśmy samochód koło samochodu, do tego stopnia, że mogłem spokojnie dostrzec, jak mój konkurent wyrzuca z siebie jakieś pojedyncze słowa. Zaśmiałem się pod nosem, ponieważ wiedziałem, że się denerwuje. Tak było zawsze. 
Gdy rozwinęliśmy cholernie dużą prędkość, wjechaliśmy na głowne ulice St. Marys. Widziałem jak ludzie zaczynają uciekać i wpadać w panikę, co wcale mnie nie zdzwiło, jednak mojego konkurenta mogło zdezorienotwać, bo był świeżakiem. Spojrzałem we wsteczne lusterko, lekko je poprawiając, a nastepnie zmieniłem biegi. Zacząłem udawać, że mam jakieś problemy, tak aby nowy mógł poczuć, że ma przewagę. O to właśnie mi chodziło, złapać jego pewność w wygraną, by porażka bolała go bardziej. Jechałem kilka metrów za nim, gdy ostro skęciliśmy w lewo, zostawiając na nami cichy świst. Młody dodał gazu, a ja wiedziałem, że popełnił błąd.
- Za trzy, dwa, jeden... - wymruczałem, a w tej chwili usłyszałem syreny wozów policyjnych. Od razu rzucili się w pogoń za nami. Docisnąłem pedał gazu, przyspieszając, jednak nie na tyle by wyprzedzić jednego z Sharkys. 
Ścigaliśmy się ze sobą oraz z policją ulicami St.Marys, skręcając praktycznie co kilka sekund w jakieś małe, wąskie uliczki. Po kilkunastu minutach błądzenia między nimi, wypadłem znów na główną ulice, dzięki czemu miałem większe pole manewru. Mój konkurent był nieco dalej ode mnie, ponieważ wciąż utrzymywał większą prędkość. Policja wciąż nie ustepowała, przez co nowy mógł poczuć dreszczyk emocji. Nagle przed nami ukazał się ostry zakręt i już wiedziałem co zrobić. Rozpędziłem się jeszcze bardziej i w ostatniej chwili zaciągnąłem ręczny hamulec, jednoczesnie pozwalając samochodowi lekko się obkręcić. By uniknąć kolizji wozy policyjne wyminęły mnie szybko, a ja uzyskałem idealną okazje do bezpiecznego odjechania na mete. Spojrzałem ponownie we wsteczne lusterko, upewniając się, że mój rywal nie zdążył powtórzyć mojego czynu i pojechał dalej, mając na ogonie więcej psów. Zaśmiałem się pod nosem z jego głupoty i nieprzemyślenia wyścigu, jednocześnie ponownie się rozpędzając i wracając na mete. 
Po kilku minutach pojawiłem się na miejscu, a ludzie powitali mnie oklaskami i okrzykami uznania. Gdy wyszedłem z wozu, uśmiechałem się triumfalnie, rzucając gorzkie spojrzenie Sharkys, którzy praktycznie już wrzeli ze złości. Zanim zdążyłem zamknąć samochód, przy moim boku pojawiła się cudownie seksowna dziewczyna, o długich, kruczoczarnych wyprostowanych włosach, pełnych ustach, dużych oczach, okrągłym tyłku i głębokim dekolcie. Oblizałem wargi, przyglądając jej się i modliłem się w duchu, by mój organizm nie zareagował zbyt szybko.Dziewczyna zawiesiła mi ręce na szyi, mrucząc mi do ucha.
-Wiedziałam, że wygrasz Justin. 
- Każdy to wiedział, kochanie. - odpowiedziałem, zbliżając swoją twarz do jej, do tego stopnia, że czułem jej słodki oddech na sobie.
 Szybko owinąłem rękę w okół jej wąskiej talii, przyciągając ją tym samym bliżej siebie i ruszyłem w kierunku moich ludzi. Nagle zza pleców usłyszałem czyjś krzyk.
- Bieber, gdzie jest Nicholas?! 
Odwróciłem się, wciąż trzymając dziewczynę przy sobie i zobaczyłem przed sobą wkurwionego przywódcę, jak mniemam, Sharkys. Domyśliłem się, przez kurtkę którą miał na sobie i na której wyszyta była nazwa grupy.
- Przepraszam, kto? - zmarszczyłem brwi.
- Ścigałeś sie z nim do cholery! - wybuchnął mężczyzna.
-Nie wiem, jeździ gdzieś i prawdopobnie próbuje zgubić policje. - wzruszyłem ramionami, mając niezły ubaw z faceta. - A teraz, jeśli tak bardzo się o niego boisz, spierdalaj go szukać, a mi daj święty spokój. Mam lepsze rzeczy do robienia, niż wysłuchiwanie twoich problemów.
Rzuciłem i odwróciłem się w kierunku chłopaków, którzy zgromadzili się przy moim wozie. Od razu zobaczyłem uśmiechy na ich twarzach i to, jak kiwali z uznaniem głową.
- No no, całkiem ładnie. Nawet nie obrysowałeś samochodu. - pochwalił Luke, przyglądając się maszynie.
- Szkoda mi było go rysować, skoro nie było potrzeby. Ten kretyn jest zupełnym nowicjuszem. - zaśmiałem się.
- Mówiłem ci o tym, ale mówiłem też że są ambitni, więc nie sądze by to był tylko jeden wyścig.- odparł Brad.
- Mnie to nie przeszkadza, chętnie drugi raz skopie mu dupe. 
- Oczywiście. - kiwnął głową Mike, śmiejąc się.
Spojrzałem na Ignaca, ponieważ nie odzywał się ani słowem. Patrzył mi prosto w oczy, z wyraźnym niesmakiem. 
- O co ci chodzi? - zapytałem marszcząc brwi i masując bok dziewczyny, którą wciąż obejmowałem.
- Serio się pytasz, czy mam ci przypomnieć z kim jeszcze kilka godzin temu spędzałeś czas? - jad w głosie Ignaca wywołał u mnie nieprzyjemne dreszcze.
- Nie jesteś moją matką. - warknąłem, chociaż wiedziałem, ze gdyby Sophie zobaczyła, że obejmuję jakąś inną kobietę, wpadłaby w szał. - Może sam byś kogoś wyrwał, bo jesteś tak cholernie spięty, że potrzebujesz porządnego pieprzenia. 
Ignac nic więcej nie odpowiedział, tylko zapalił fajkę, wcześniej posyłając mi mordercze spojrzenie.
- Ja tylko mówie. - odparłem, w odpowiedzi na jego wzrok skupiony na mnie.
- A ty czego potrzebujesz skarbie? - aksamitny głos dziewczyny stojącej obok, dobiegł do moich uszu.
- Na początek, potrzebuje poznać twoje imię. - mruknąłem, patrząc na nią.
- Wystarczy, że znam twoje kochanie. Mogę je krzyczeć całą noc. - szepneła wprost do mojego ucha, przez co poczułem mrowienie w kręgosłupie.
- W to nie wątpię. - odparłem chrapliwie, oblizując wargi - Ale wciąż odczuwam potrzebe, poznania twojego imienia, piękna. 
- Mów mi Tammy. - odparła, a jej ton głosu wyraźnie ze mną flirtował. 
Musiałem włożyć wiele wysiłku, by nie przelecieć jej tu i teraz. Po pierwsze byłoby to troche niezręczne, a po drugie gdy byłoby po wszystkim, Sophie lub Ignac w jej imieniu, uciął by mi jaja, więc wolałem nie ryzykować.
- Więc Tammy, kochanie. Idź do Luke'a, mojego przyjaciela. On się tobą świetnie zajmie, ponieważ ja nie mogę. - wskazałem na chłopaka, który był pochłoniety rozmową z jednym z  One-Niners. 
- Dlaczego? - zapytała, a w jej głosie była nutka rozczarowania.
- Ponieważ tak czasem się dzieje, kiedy jest się ... - przerwałem, gryząc się w język. - Po prostu do niego idź, a on cię zadowoli. Zaufaj mi. 
Tammy posłała mi fałszywe smutne spojrzenie, ponieważ każdy tu wiedział, że te laski miały gdzieś to z kim będą się pieprzyć. Ważne, że w ogóle to robiły.
Luke od razu przyciągnął ją do siebie, posyłając mi wesołe spojrzenie. Pokręciłem jedynie głową, będąc rozbawionym jego ekscytacją i zwróciłem się do Brada. Zanim jednak zdążyłem cokolwiek powiedzieć, dobiegl do nas ryk silników samochodów. Wszyscy, jak jeden mąż odwróciliśmy się w kierunku skąd dobiegał hałas i od razu połapaliśmy się, o co chodzi.
- O kurwa. - jęknałem, gdy uświadomiłem sobie, że to Ryan i jego grupa własnie wjeżdzają na teren wyścigów.
- Pamiętajcie, żadnych pochopnych decyzji. - warknął Brad, upominając naszą grupę.
Tommy spojrzał na mnie, a ja kiwnąłem głową w jego stronę, by był w gotowości.
Wziąłem głęboki oddech i oparłem się o samochód, cierpliwie czekając na Ryan'a. Nie upłynęło wiele czasu, gdy Vales oraz jego współpracownicy wyszli z samochodu, mając na twarzach wredne uśmiechy.
- Proszę proszę, kto by pomyślał, że wszyscy na mnie czekają. Jak miło. - odezwał się Ryan.
- Czego tu szukasz, Vales? - warknąłem, czując niesmak w ustach na samo wymawianie jego nazwiska.
- Wydawało mi się, że wyścigi są dla wszystkich. - rozłożył ręce, krocząc w naszą stronę.
- Może coś mi umknęło, ale kiedy ostatni raz sprawdzałem, siedziałeś w pierdlu, a wcześniej zacząłeś grać na własną rękę, więc nie rozumiem co ty tu jeszcze robisz. - mój ton był chłodny i stanowczy, a ciało zaczeło się napinać. - Nikt cię tu nie chce.
- Nie byłbym tego taki pewien. - odrzekł, łapiąc spojrzenie przywódcy Sharkys. 
- Ale ja jestem. Weź sobie swoich sprzymierzeńców i spierdalajcie gdzieś, gdzie nie będę musiał na was patrzeć. Nie mam ochoty dzisiaj brudzić sobie rąk. 
- Bieber, Bieber. Zawsze byłeś taki narwany. Przecież nikt tu nie chce rozlewu krwi. - na kilometr mogłem wyczuć jego łganie.
- Jeszcze chwila, a bym w to uwierzył Vales. Zupełnie co innego przekazałeś Sophie. - syknąłem, zaciskając dłonie w pięści.
- Ach tak, Sophie. Co u niej? Jak się ma?- przysięgam, że jeszcze moment, a odstrzeliłbym mu jaja za to jak bezczelnie potrafił pytać o Sophie.
- Nie waż się kurwa o niej wspominać. To co jej zrobiłeś, było okrutne i cholernie niedojrzałe. - nagle odezwał się Ignac, stawając obok mnie.
Moja klatka piersiowa szybko unosiła się i opadała, co świadczyło o tym jak blisko jestem od wybuchnięcia.
- Nie pouczaj mnie bracie. Wiem...
- Nie jestem twoim pierdolonym bratem Vales. - warknął Ignac, napinając ciało i patrząc na Ryana wzrokiem mordercy.
- Pears, wyluzuj. Co wam wszystkim się stało, co? - Ryan rozłożył ręce, patrząc na nas ze zdziwnieniem.
- Wiesz, jeżeli jest sie  takim podłym skurwysynem jakim jesteś ty, to raczej mało kto jest zadowolony z wizyt. - odparłem ostro.
- Każdy z nas jest tu podłym skurwysynem Justin. Szczególnie ty. 
- Ja? Wiesz, wydaje mi sie, że ja w przeciwieństwie do ciebie nie mam w dupie SAMCRO i przestrzegam zasad. Nie po to nasi poprzednicy to stworzyli, żeby na to teraz pluć. Więc poważnie zastanów się, kto tu jest tym szczególnie podłym skurwysynem.
- SAMCRO dla mnie nie istnieje. To ja cie wyszkoliłem na jednego z najlepszych. To mnie to wszystko zawdzięczasz, nie im. A kiedy odszedłeś, pokazałeś że to ty zasługujesz na miano skurwysyna, nie ja. - Ryan doskonale wiedział, co robić, by wywołać u mnie wrzenie krwi.
- Ryan, to jak cholernie wielkim idiotą jesteś, nie mieści mi się w głowie.- prychnąłem, kręcąc głową - Doskonale wiesz, że ze mną się nie zadziera. Nie jestem kawałkiem gówna takim jak ty, nie musze krzywdzić bliskich byłych znajomych, żeby wrócić na wysoką pozycje, ponieważ ja już ją kurwa mam. Nie jestem takim kretynem jak ty, by wylądować w więzieniu. A teraz powiem ci to, co cholernie mocno cię dręczy. - zbliżyłem się do niego na tyle blisko, by poczuć jego oddech. - Nie możesz znieść tego, że stałem się lepszy w tym wszystkim od ciebie, nie znosisz tego, że to ty wziąłeś mnie pod swoje skrzydła i pokazałeś mi ten świat, a ja w końcu się sprzeciwiłem. Tak Ryan, szalejesz, bo zdałeś sobie sprawę, że uczeń przerósł mistrza.
Uśmiech, który pojawił się na mojej twarzy był z pewnością wkurwiający, ale miałem to gdzieś. Widok zmieszanego Ryana, był bezcenny. Wiedziałem, że trafiłem w jego czuły punkt, że o to właśnie chodzi. 
Patrzyłem mu prosto w oczy, piwne na przeciw błękitnych, pewne siebie spojrzenie kontra wściekłość, ukryta w nim. 
- I nie ważne jak długo będziesz próbować z tym walczyć, nigdy nie uda ci się wygrać. Widze, że celujesz  mój piedestał, ale pamiętaj, że panowanie Biebera nigdy się nie skończy. 
- Nie byłbym tego taki pewny Justin. Ja wracam, a to miasto w końcu będzie moje. - Ryan próbował panować nad sobą, choć nie wiedziałem jak długo będzie mu się to udawać.
- Łamiesz zasady Ryan, a tego nie można tolerować. - odparł Mike, oblizując wargi i mierząc wzrokiem Ryana.
W między czasie obok niego zdążyło się zgromadzić całe Sharkys, więc wyglądało to tak, jakby miejsce wyścigów zamieniło się w miejsce porachunków. I możliwe, że tak właśnie było.
- To sobie tego nie tolerujcie. - zaśmiał się, mimo, że wcale nie było mu do śmiechu. - Ale kiedy zaczne niszczyć wasze życie, sami porzucicie SAMCRO.
- Jesteś draniem Vales, jakiego świat nie widział. - warknął Ignac. 
- Och, zaczynasz wkurwiać mnie swoim gadaniem. Nie dziwie się, że teraz to ja posuwam twoją panienkę. Swoją drogą, dobra jest w te klocki. 
- Jesteś chorym skurwysynem. Tak samo jak twój ojciec.- po tych słowach Ignac sięgnął za pasek spodni po swoją broń, by zaraz potem celować nią w ciało Ryana.
- Co do ... - warknął Brad, będąc zaskoczonym zachowaniem Ignaca.
- Masz trzy sekundy na opuszczenie broni, albo skończysz siedem stóp od ziemią. - wypowiedział Ryan, patrząc z niemożliwym spokojem w strone Ignaca.
- Stary, odpuść. Nie potrzebujemy tego teraz. - położyłem dłoń na ramieniu przyjaciela, mając nadzieje, że go uspokoję, ale on wydawał się być odporny na moje prośby.
- Ale ja tego potrzebuje. - odparł chłodno zaciskając dłonie na rączce pistoletu. - Marze o tym, żeby go zniszczyć od dnia, w którym zabrał to, co należało do mnie. 
Zaszokowało mnie jego wyznanie. To nie był Ignac, którego znałem. Zawsze opanowany, rozsądny młody mężczyzna ustąpił miejsca wściekłemu, tracącemu kontrole nad sobą chłopakowi, którym władała rządza zemsty. Miałem zupełną pustkę w głowie, nie wiedząc co mogę zrobić. To tylko kwestia czasu, aż każdy człowiek zgromadzony tutaj zacznie okładać pięściami twarz swojego przeciwnika. Mimo, że miałem na to cholernie wielką ochote, zdawałem sobie sprawę, z tego iż to będzie błędem.
- Słyszałeś mnie Pears? Liczę do trzech, a w głowie mam już dwa. - nie mam pojęcia kiedy Ryan wyciągnął swój pistolet i wymierzał nim w Ignaca.
- Odłóż ten cholerny pistolet Ignac! - krzyknął Brad, ponieważ jednen z nas złamał zasady.
- Sprawie, że będziesz cierpieć, błagać o litość, ale jednyne co wtedy będę mógł zrobić, to zwiększyć dawkę bólu. Przysięgam ci to. Zabrałeś to co moje, Vales. Zniszcze was oboje. Tak jak twój ojciec zniszczył moich rodziców. - każde słowo, jakie Ignac wypluwał ze swoich ust, wprawiało mnie w osłupienie. Nie mam pojęcia co się z nim stało, nie poznawałem go. Był chory z miłości, którą Ryan sprawnie unicestwił. 
- Jesteś zabawny Pears. Cholernie. - zaśmiał się Ryan.
- Boże, kurwa uspokójcie sie oboje. Obijcie sobie mordy, ale pochowajcie te zasrane klamki. Nie potrzebujemy tu trupów, przynajmniej nie teraz - krzyknął Tommy, tracąc cierpliwość, tak jak my wszyscy.
- W zasadzie byłbym głupcem, gdybym pozbawił cię życia na oczach tylku ludzi i zdala od kogoś, kto nazywał się kiedyś moją dziewczyną. - po tych słowach Ignac zaczął opuszczać broń.
- Bez tego jesteś kretynem. - zanim Ryan zdążył wykonać jakikolwiek ruch, ktoś z tyłu krzyknął głośno.
- Cholera, gliny! 
Rozpoczął się chaos. Każdy zaczął wsiadać do swojego samochodu i oddalać się z miejsca wyścigów, by uniknąć spotkania z policją. Z wszystkich zgromadzonych ludzi tutaj, zostali tylko Rydersi i my, Furiousi. 
- To jeszcze nie koniec. - warknął Ignac, wsiadając do swojego samochodu.
- Och tak, ja dopiero zaczynam. - skontrował Ryan, rzucając mu mordercze spojrzenie.
- Bardzo dojrzałe. - wymamrotałem pod nosem i wsiadłem do auta, od razu odpalając silnik i ruszając w kierunku domu. 
Czułem się zmęczony całym tym wieczorem, a ucieczka przed glinami, wcale nie pomagała mi się odprężyć. Gdy w koncu po paru minutach ich zgubiłem, odetchnąłem cicho i przypomniałem sobie, że Sophie miała się ze mną skontaktować. Było już po 1 w nocy, ale wciąż miałem nadzieję, że dała znak życia. Wyciągnąłem telefon ze schowka i sprawdziłem go. I nic, nadal zero wiadomości, połączeń, cisza.
To nie było do niej podobne przez co zacząłem się martwić.  
Gdy cała nasza piątka podjechała pod dom, jako pierwszy z samochodu wyskoczył Ignac. Nadal mogłem dostrzec jego wkurwienie i brak kontroli. Boże, gdzie podział się stary Ignac Pears?
Wysiadłem z auta i podążyłem w stronę domu, a obok mnie przemknął równie wkurwiony co sfrustrowany Brad. Wpadł za Ignacem do domu, krzycząc.
- Co to do cholery było?! Kto jak kto, ale sądziłem, że jesteś bardziej poukładany! Mogłeś zginąć! 
- Ale nie zginąłem! - okrzyknął, rzucając kluczykami przez przedpokój. 
- Co ci się dzieje? Nie poznaje cie. - powiedział z wyrzutem Brad.
- Poniosło mnie, ale to nie zmienia faktu, że mam ochote oderwać mu łeb. Zbyt długo pozostawałem opanowany.
- To znaczy? - zapytałem.
- Szalejecie gdy coś dzieje się waszym bliskim. Sue była mi bliska i w ostateczności potraktowała mnie jak śmiecia. Oddałem jej calego siebie, miałem tylko ją i was. Ten skurwysyn Ryan wiedział o tym doskonale, ponieważ to jego ojciec przyczynił się do śmierci moich rodziców. I kurwa chce patrzeć, jak teraz to on zdycha w męczarniach. 
Wspomnienie dnia, w którym Ignac wyznał mi swoje sekrety wywołał nieprzyjemny dreszcz na moim ciele. Poradził sobie ze stratą bliskich cholernie dobrze, uporał się z tym i to dlatego jest teraz taki spokojny. Zawsze kontrolował swoje uczucia i emocje, myślał czasem za nas wszystkich, ale teraz, gdy stracił Sue...
Wiedziałem, że coś się z nim dzieje, ponieważ zbyt długo siedzial cicho i byłem pewien, że w końcu wybuchnie. Ten dzień właśnie nadszedł.
- W porządku Ignac, każdy z nas tego chce. Ale mieliśmy zachować spokój, tak? - odezwał się Mike.
- Cokolwiek. - mruknął. - Przepraszam za to, ale kurwa mam już dość tego cackania sie z nim. Ide do siebie. - dodał i ruszył w kierunku swojego pokoju.
Żaden z nas się już nie odezwał. Udaliśmy się do kuchni, rozpoczynając rozmowy o połączeniu sił z Latina Kings i najbliższym ochranianiu ich przesyłki.
Spojrzałem na zegarek, który wskazywał 1:12. Wyciągnąłem z kieszeni po raz setny telefon i wykonałem połączenie do Sophie, mając zupełnie gdzieś fakt, że jest środek nocy. Ale nadal nie odpowiadała. Postanowiłem zacząć działaś, bo brak kontaktu z jej strony doprowadzał mnie do szaleństwa.
Wracając do hallu, chwyciłem kluczyki od samochodu i założyłem buty. Gdy otwierałem drzwi, przy moim boku pojawił się Brad.
- A ty gdzie? Tobie też odbiło? - złość w jego głosie była ogromna, ale nie zwróciłem na nią uwagi.
- Idę sprawdzić czy z Sophie wszystko w porządku. - odparłem, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
- Justin, jest pierwsza w nocy. Sprawdzisz jutro, a teraz odłóż kluczyki i wróć do środka. - polecił mężczyzna, chwytając mnie za ramie.
Wyginając usta w krzywy i irytujący uśmiech, odpowiedziałem.
- Już raz cię posłuchałem i sam wiesz co się stało. Drugi raz nie pozwolę na to samo. - wyrywając sie z jego uścisku, wyszedłem na podjazd, a zaraz potem wisadłem do samochodu. 
Odpalając jeszcze ciepły silnik, ruszyłem w kierunku domu Sophie, mając w głowie tysiące myśli. Nie byłem pewien co do tego, czy ktokolwiek otworzy mi o tej porze drzwi, ale upewnienie się, że Sophie jest cała i zdrowa było ważniejsze niż cokolwiek innego.
Mimo mojego zachowania na torach, kiedy byłem bliski od przelecenia tamtej laski, wciąż troszczę się o Sophie i martwie się, gdy nie odpowiada. Wchodząc w świat wyścigów wyłącząłem trzeźwe myślenie, a ponieważ nie musiałem się ograniczać od czasu mojego rozejścia się z Carmen, zupełnie zapominałem, jak to jest się kontrolować. 
Ale cokolwiek bym nie zrobił, obraz Sophie zawsze wracał do mnie i przypominał mi o tym jak wiele przeszła i jak silną osobą jest. Że potrafi wybaczyć mi każde podtknięcie, ponieważ mnie kocha. To anioł, który przybył mi na ratunek prosto do piekła.
Gdy podjechałem pod jej dom, światła paliły się tylko w dwóch oknach. Zmarszczyłem brwi, ponieważ ogarnęły mnie dziwne obawy. Cholera, to szaleństwo. 
Zamykając samochód, ruszyłem w kierunku drzwi, by kilka chwil później pukać w nie i czekać, aż ktoś mi otworzy. Czułem jak moje ciało obejmuje napięcie, ponieważ coś w mojej podświadomości mówiło mi, że nic co się dzieje, nie zmierza w dobrym kierunku. 
Podskoczyłem gdy usłyszałem dźwięk otwierania drzwi. Z całych sił liczyłem, że zaraz przede mną stanie zaspana Sophie i wyduka jakieś wyzwiska w moją stronę, ponieważ ją obudziłem. Niestety,drzwi otworzył mi Chris.
- Czego chcesz? - widać nie był zadowolony z mojej wizyty, co zupełnie mnie nie zdzwiło, ponieważ był środek nocy i w żadnym stopniu nie było to normalne.
- Jest Sophie? - zapytałem, mając nadzieję, że usłyszę pozytywną odpowiedź.
- Jest cholerny środek nocy. - warknął - Myślałem, że jest z tobą. Wzięła samochód- twarz Chrisa nabrała powagi.
- Ja pierdole. - poczułem jak krew odpływa mi z twarzy. -To kurwa, źle myślałeś. - warknąłem, ponieważ już wiedziałem, że coś jej się stało.
Pytanie tylko co oraz gdzie do cholery mogę ją teraz znaleźć.
- Czekaj, gdzie ty jedziesz? - krzyknął Chris, gdy wsunąłem się na miejsce kierowcy.
- Szukać jej do jasnej cholery! - czy to nie było oczywiste?
- Jadę z tobą.
- Nie. - warknąłem. - Zostań tu, bo może się pojawić. 
Nie czekając na odpowiedź z jego strony, ruszyłem z piskiem opon w strone centrum. Nie miałem pojęcia gdzie mogę zacząć jej szukać. 
Pomyślałem, że może pojechała pod studio taneczne, gdzie trenowała.To było totalnie niedorzeczne, bo niby po co miałaby tam jechać. Ale gdy pojawiłem się tam, nie znalazłem ani jej ani samochodu. Zacząłem przypominać sobie wszystkie miejsca, gdzie mogła przebywać. 
I tak sprawdziłem park, całe centrum, okolice szkoły do której chodziła. Nigdzie nie było jej śladu. 
Prawie szalałem, ponieważ o tej porze w Stratford raczej nie roiło się od białych Mini Cooper'ów ani w ogóle nie było żadnego ruchu. Chris nie dzwonił, co oznaczało, że nie pojawiła się w domu. 
Postanowiłem sprawdzić jeszcze przedmieścia. Nie wydawało mi się, by tam się wybrała, ale musiałem być pewien wszystkich możliwości. Rozwijając prędkość do ponad 150 km/h mknąłem po drodze wylotowej z miasta, rozglądając się i szukając jakiegoś śladku.
Zbliżałem się do miejsca, gdzie Sophie wyznała mi miłość i zdałem sobie sprawę, że jestem już spory kawałek za Stratford. Wtedy zobaczyłem biały samochód Sophie, zatrzymany na środku polnej drogi obok małego stawu i z otwartymi drzwiami. Poczułem jak mój żołądek skręca się boleśnie, ponieważ ten widok wydawał mi się dziwny. Ale ulżyło mi, bo przynajmniej wiedziałem, gdzie jest. Teraz tylko pytanie, dlaczego tu się znalazła. Wkurzyłem się na nią, ponieważ pojechała w takie miejsce, nie dając znaku życia i mając wszystko gdzieś.
Podjechałem w miejsce, gdzie stał samochód Sophie i zgasiłem silnik, wysiadając z auta. Zobaczyłem ją siedzącą nad stawem. Siedziała skulona, jej ciemne włosy zasłaniały jej twarz, a w dłoni trzymała papierosa, z którego chyba nie pociągnęła ani razu, ponieważ popiół był długi i lekko się przechylał. Ale ani drgnęła gdy przyjechałem, a przecież musiała słyszeć zbliżający się samochód.
Podchodząc bliżej, odezwałem się bardziej ostro niż zmierzałem.
- Na miłość boską, co ty tu robisz? Odchodzę od zmysłów, miałaś się odezwać Sophie. 
Zrobiłem krok w jej strone, a ona nadal milczała.
- Och błagam cię. Robisz sobie wycieczki, siedzisz nad stawem w środku nocy, więc oczekuje wyjaśnień, a nie twojego milczenia.
Wciąż cisza. Nie ruszyła się, nie odezwała, po prostu siedziała bez ruchu. Marszcząc brwi, podszedłem jeszcze bliżej, na tyle by móc ją dotknąć.
- Sophie? - położyłem dłoń na jej ramieniu i to wywołało u niej ruch. 
Ale był zbyt chaotyczny, zbyt przerażony. Co tu się do cholery dzieje. Wciąż nie widziałem jej twarzy, więc nie mogłem wyczytać niczego z jej pięknych oczu.
- Co ty ...
Wtedy Sophie podniosła głowę, a jej włosy odsłoniły jej twarz. Miałem wrażenie, że świat się zatrzymał. Jej twarz była pobita. Kilka widocznych siniaków, rozcięta warga i łuk brwiowy,z których jeszcze sączyła się krew. Jej szyja była pociemniała od sińców. Ona nie była pobita. Ona była zmasakrowana.
Patrzyła na mnie tępym, pustym spojrzeniem,  przez który miałem wrażenie, że jest obłąkana. Ale była przerażona. Cała drżała.
- Chryste panie, Sophie. - przykucnąłem przy niej, chcąc ją wziąć w swoje ramiona i ukoić jej ból.
Ale gdy tylko dotknąłem jej chłodnej dłoni, z jej gardła wydobył się głośny, przerażający szlok, pomieszany z jękiem spowodowanym bólem. 
- Soph...
Ona tylko kręciłą głową, a z jej oczu toczyły się łzy, które na pewno musiały powodować pieczenie rozcięć na jej twarzy. Posniosła się na nogi, chociaż ledwo się na nich trzymała, a gdy również wstałem by jej pomóc, ona zaczeła uciekać, a raczej zataczać się na słabych nogach. 
Nie mam zielonego pojęcia, w jaki sposób tutaj dojechała nie powodując wypadku.
- Kochanie, Sophie, uspokój sie. - powiedziałem, próbując ją złapać.
Wiedziałem, że dużo tym ryzykuje, ponieważ zrozumiałem, że teraz każdy dotyk ją bolał. Ale nie mogłem pozwolić, by czuła się z tym osamotniona i przerażona jeszcze bardziej, niż była do tej pory. 
Dotykając jej dłoni, ona znów krzyknęła i próbowała się wyrwać, ale przyciągnąłem ją do siebie i przytuliłem, pozwalając jej wylewać łzy w swoje ramiona. Miałem wrażenie, że wciąż nie jest świadoma tego co się dzieje, jakby ktoś pozbawił jej duszy. Ale ona cierpiała, tak cholernie cierpiała. 
- Jestem tu, już jestem. Jesteś bezpieczna, Sophie. Nie skrzywdzę cię. - szeptałem, całując ją we włosy i delikatnie kołysząc. 
Jej ból był prawie namacalny, przez co ścisnąłem ją trochę mocniej, co wywołało u niej kolejny krzyk. Oderwała się ode mnie, a głos uwiązł jej w gardle. Musiała mieć bardziej poranione ciało niż przypuszczałem. Patrzyła na mnie, błagając o ukojenie, które tak desperacko pragnąłem jej dać.
- Wrócimy do domu, dobrze? - zapytałem, podając jej dłoń. - Chodź. 
Wahając się chwile Sophie ruszyła ze mną do samochodu, nie dotykając mnie jednak. Cała się trzęsła, przez co ledwo doszła do auta. Wsunęła się na miejsce pasażera i podciągnęła nogi pod klatkę.
Zanim wsiadłem do swojego wozu, zamknąłem samochód Sophie, wiedząc, że będę musiał kogoś po niego wysłać. 
Siadając za kierownicą, nie odzywałem się ani słowem, ponieważ w mojej głowie toczyła się właśnie cholernie poważna walka o zdrowy rozsądek. Sophie siedziała obok mnie, pobita i przerażona a ja jedyne co mogłem zrobić to zabranie jej do bezpiecznego miejsca. Chciałem zabić każdego kto jej to zrobił, nie ważne jakie by były tego konsekwencje.
Z zamyślenia wyrwał mnie cichy szloch Sophie, a miedzy nim wymamrotane słowa, których tak bardzo bałem się usłyszeć.
- Jestem nikim. On tak powiedział. Jestem nikim.

* SAMCRO - to tak jakby zasady, które są w świecie wyścigów traktowane jak coś świętego. Mało kto jest w stanie odważyć się złamać te zasady, ponieważ to wiąże się z ogromnymi problemami. Utworzyli je ojcowie pierwszych gangów.
*Ryder's - gang Ryana.



PROSZĘ, JEŚLI PRZECZYTAŁEŚ ROZDZIAŁ, ZOSTAW PO SOBIE KOMENTARZ. TO DLA MNIE WAŻNE, DAJE MI POWÓD DO DALSZEGO PISANIA.
DZIĘKUJE WAM I CZEKAM NA WASZE OPINIE.
WASZA V.
MUCH LOVE

niedziela, 8 czerwca 2014

Rozdział 21

Po tym jak Justin i Sophie weszli do domu i przywitali się z chłopakami, oboje udali się na górę, do pokoju Justina. Chłopak gdy tylko przekroczył próg, pozbył się koszulki, rzucając ją na biurko.
- Pójdę się odświeżyć, a tymczasem czuj się jak u siebie. - mruknął Justin, chwytając za klamkę od drzwi prowadzących do łazienki.
- Obyłoby się bez tych uprzejmości. - zaśmiała się Sophie i kiwnąwszy głową, odprowadziła Justina wzrokiem za drzwi.
Kiedy została sama w pokoju, położyła swoją torbę na łóżku i zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu, mimo że była tu już kilka razy. Mimo to, czuła że na nowo poznaje to miejsce, uczy się go i analizuje je. Było tak może dlatego, ponieważ ilekroć była w tym miejscu coś zawsze musiało się wydarzyć, a teraz przynajmniej ma kilka chwil do nadrobienia zaległości.
Na początku podeszła do komody, na której leżały pomięte banknoty, kluczyki od samochodu, perfumy i krem do rąk. Uśmiechnęła się pod nosem, uświadamiając sobie, że Justin musi dbać o swoje dłonie. To było zabawne.
Następnie spojrzała na graffiti, które zdobiło jedną ze ścian. Było bardzo oryginalne i kolorowe. Ciekawe kto je robił, zapytała w głowie samą siebie i postanowiła o to zapytać Justina gdy wyjdzie z łazienki.
Usłyszała jak w pomieszczeniu obok zaczyna płynąć woda, co oznaczało kilkanaście minut spokojnego podziwiania i odkrywania pokoju. 
Podchodząc do biurka jej spojrzenie padło na zdjęcie jego rodziny. Uśmiechnęła się na ten widok, ponieważ zdjęcie było rozkoszne i patrząc na nie, czuła ciepło w środku. Dwójka roześmianych dzieciaków i dwójka rodziców, którzy z takim samym uśmiechem patrzą w obiektyw. Cała ta scenka była tak normalna i przyjemna, że aż nie pasowała do charakteru Justina. 
Biorąc ramkę ze zdjęciem do rąk, Sophie poczuła potrzebę dowiedzenia się czegoś więcej na temat jego rodziny. Ta sprawa, wydawała się być dla niego ważna, przynajmniej takie odczucie miała Sophie. 
Nadal trzymając w rękach zdjęcie spojrzała na całego w rysunkach i naklejkach laptopa, a następnie na półki, na których leżały medale z zawodów hokejowych, kilka dyplomów i statuetek. Więc Justin ma też inne pasje poza robieniem tego co robi, dobrze wiedzieć. 
Sophie przeniosła wzrok na koszulkę hokejową z numerem 6 i nazwiskiem " BIEBER " u góry. 
Dopiero teraz doszło do Soph, jak nie wiele wie o Justinie. W gruncie rzeczy nie wiedziała o nim kompletnie nic. Westchnęła cicho i przejeżdżając palcami po blacie biurka, ruszyła w kierunku szerokiego balkonu. Z racji tego, że słońce dziś przyjemnie grzało, pozwoliła sobie na otworzenie przeszklonych drzwi balkonowych na oścież, by pozwolić gorącemu powietrzu wpaść do pokoju. 
Wychodząc na balkon, który mógłby być mini-tarasem, spojrzała ponownie na zdjęcie trzymane w rękach i uśmiechnęła się. Miło wiedzieć, że dla Justina liczy się więcej niż tylko wyścigi, przemyty i broń.
Oparłszy się o barierki, Sophie wystawiła twarz w kierunku słońca, mrużąc przy tym lekko oczy. To było dla niej tak bardzo przyjemne, od dawna tego potrzebowała. Chwili tylko dla siebie, gdzie chociaż przez moment mogła poczuć spokój, swobodę i radość. I to była właśnie ta chwila.
Gdy Sophie rozkoszowała się przyjemnym momentem poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwracając się, jej spojrzenie padło na półnagiego Justina, stojącego w drzwiach i przecierającego mokre włosy beżowym ręcznikiem. Wpatrywał się w nią ze spokojem i błyskiem w oku, podziwiając to jak promienie słoneczne pieszczącą jej aksamitną skórę. 
Powoli podszedł do niej, pytając.
- Co robisz?
- Nic ciekawego. - odpowiedziała cicho, bawiąc się zdjęciem.
Justin zatrzymawszy się przed Sophie, spojrzał na to co trzyma w rękach dziewczyna i mimowolnie na jego twarzy pojawił się uśmiech. 
- Są dla ciebie ważni, prawda? - zapytała niezręcznie Sophie, chcąc upewnić się czy jej przypuszczenia były trafne.
- Jak cholera. - odparł szczerze chłopak.
Radość jaka pojawiła się w jego oczach była nie do opisania. Sophie poczuła ciepło spływające do jej serca i po raz kolejny tego dnia uśmiechnęła się szeroko. 
- Opowiedz mi coś o nich. - zaproponowała, pożerając chłopaka wzrokiem. 
Jego ciało było jeszcze pokryte kropelkami wody, przez co skóra błyszczała się w świetle słońca. Boże, jak to możliwe, że ktoś tak seksowny chodził po tym świecie bezkarnie? No może nie zupełnie bezkarnie, ale to nie o ten sposób karania jej chodziło. Tak czy inaczej, Sophie patrząc na Justina zapominała o bożym świecie, a to mogło być dla niej naprawdę zgubne. Ale cieszyła się, że wreszcie go ma, że w końcu może spędzić z nim choć trochę normalnych chwil.
- Jasne, ale najpierw się ubiorę. - zaśmiał się Justin i wrócił do pokoju, gdzie podchodząc do szafy wyciągnął z niej czyste bokserki, czarne, luźne spodenki i duży biały t-shirt. 
Gdy wrócił z łazienki, Sophie siedziała na łóżku i przeglądała coś w swoim telefonie, a kiedy dobiegł do niej jego intensywny i przepiękny zapach, podniosła wzrok i odłożyła telefon na bok.
Justin obszedł łóżko dookoła i wszedł na nie, opierając plecy o zagłówek łóżka i wyciągając nogi przed siebie. Sophie odwróciła się w jego stronę i podwinęła nogi pod siebie, przyglądając się się chłopakowi, którego włosy były jeszcze wilgotne i zmierzwione, co przyprawiało ją o zawroty głowy. 
- Chodź tu. - odezwał się Justin, klepiąc miejsce obok siebie.
Na twarzy Sophie pojawił się delikatny rumieniec i niezręczny uśmiech. Zauważając to, Justin zaśmiał się pod nosem i łapiąc Soph za rękę, pociągnął ją do siebie. Obejmując ją ramieniem, odebrał od niej zdjęcie, które trzymała w dłoni.
- Więc to jest Jazzy - wskazał na drobną, szeroko uśmiechniętą brązowowłosą dziewczynkę - a to Jaxon. - tutaj pokazał na małego blondynka, którego trzymał na rękach postawny mężczyzna.
- To mój tata, Jeremy. - wyjaśnił, a następnie gładząc palcem twarz uśmiechniętej kobiety, dodał. - A to moja mama, Pattie. Piękna, prawda? - zapytał, a w jego głosie można było usłyszeć delikatną fascynację.
- Jest przepiękna. Z resztą jak cała reszta twojej rodziny. - kiwnęła głową i oblizała wargi, poprawiając się lekko. - Ile Jazzy i Jaxon mają lat? 
- Jazmyn sześć, a Jaxon cztery. 
- Są uroczy. - stwierdziła Soph, przyglądając im się uważniej.  - Gdzie mieszkają? 
- Na obrzeżach miasta. - odparł spokojnie Justin, patrząc z ukosa na Sophie.
- Chciałabym ich kiedyś poznać. - mruknęła Sophie, patrząc niepewnie na Justina.
Chłopak uśmiechnął się smutno i popatrzył za okno. Zauważając nagłą zmianę nastroju Justina, Sophie zapytała.
- Co się stało? Powiedziałam coś złego? 
- Nie, wręcz przeciwnie. - spojrzał jej w oczy, kiwając lekko głową.
- To w czym rzecz? - Sophie nie odpuszczała, wiedziała już, że jedynym sposobem na wyciągnięcie czegokolwiek z Justina jest nie poddawanie się w dążeniu do uzyskania odpowiedzi.
Justin wziął głęboki oddech i zamykając na moment oczy odpowiedział.
- Sam dawno ich nie widziałem. - w jego głosie można było usłyszeć pewien rodzaj udręki.
Sophie zmarszczyła brwi, przez co na jej czole pojawiła się niewielka, ale za to urocza zmarszczka. Złapała chłopaka za dłoń i ponownie zadała pytanie.
- Dlaczego?
- Ze względu na ich bezpieczeństwo. To co się teraz dzieje, nie jest dobre i nie sprzyja ich wizytom. Razem z ojcem podjęliśmy taką decyzję.
- Wiedzą w co się bawisz?
- Oczywiście. Jestem przecież ich synem. - westchnął, po czym dodał. - Z resztą moja rodzina od pokoleń ma powiązania z światem mafii.
- Więc dlaczego to nie od nich nauczyłeś się tego wszystkiego? - zapytała Sophie, gestykulując wolną dłonią.
- A który rodzic chce, żeby jego dziecko żyło takim życiem? Oboje próbowali mnie chronić w każdy możliwy sposób, ale ja nigdy nie chciałem słuchać. Już ci kiedyś wspominałem, że nigdy nie sądziłem, że dołączę do jakiegoś gangu, związanego z wyścigami. Na początku byłem przekonany że to tylko zabawa. Przyglądając się temu czym zajmowali się moi wujkowie, dziadek i ojciec chciałem być tacy jak oni i mieć władze nad miastem, ale z biegiem lat, pozycja mafii w tym mieście wygasła. To gangi zaczęły się liczyć, to one przejęły panowanie nad Stratford. - wyjaśnił, patrząc na ścianę, gdzie wisiała jego koszulka hokejowa.
- Mogę wyjść na idiotkę, ale czym różni się gang od mafii? Myślałam, że to to samo. - Soph zaśmiała się niezręcznie, mimo iż wiedziała, że to nie jest ani trochę zabawny temat.
Justin spojrzał na brązowooką brunetkę i uśmiechnął się w zrozumieniu, po czym przeczesując palcami włosy, zaczął.
- Obie grupy są zorganizowanymi grupami przestępczymi, ale to już pewnie wiesz. - zaśmiał się, kontynuując - Mafia to grupa ludzi o cholernie dużych wpływach, powiązanych z osobami na różnych szczeblach władzy, policją, biznesmenami. Nigdy nie brudzą za bardzo swoich rąk, każdy ich ruch jest przemyślany i pewny, nie martwią się  o konsekwencje, bo mają tylu ludzi w garści, że są praktycznie nietykalni. Poza tym mają taką siłę, że organy ścigania boją się zaczynać z nimi wojny, bo to oczywiste, że mafia ZAWSZE wygrywa. Rozumiesz? - zapytał, analizując w głowie to co powiedział.
- Mhm. - Sophie kiwnęła głową i cierpliwie czekała na kolejne słowa Justina.
- Świetnie. - uśmiechnął się - Gang natomiast to grupa z własną hierarchią, zasadami i kulturą. W takich grupach określone osoby mają czasami przydzielone odmienne zadania. Tutaj główną bronią są groźby i morderstwa. To brudna robota, bardziej ordynarna i brutalna. W strukturze mafijnej ludzie mają swego rodzaju klasę i zabójstwa, mimo iż brutalne, są często wykonywane bardzo "czysto".
- Nie rozumiem kilku rzeczy ... - zaczęła Soph.
- Hm?
- Skoro twoja rodzina od dawna żyje w świecie mafii, dlaczego nie chciałeś kontynuować tradycji? - Sophie odsunęła się od Justina, by móc siąść i na niego swobodnie spojrzeć.
- Ponieważ jak już mówiłem, rodzice chcieli mnie chronić przed okrucieństwem uczestniczenia w tym życiu. A ponieważ mafia nie była już tak wpływowa jak kilkanaście lat wstecz, wróciliśmy do Stratford i rozpoczęliśmy nowe życie. Wtedy właśnie, mój kuzyn pokazał mi świat gangów i wszystko się zaczęło. - wyjaśnił Justin, przekręcając się lekko w bok. - Poza tym, ojciec wraz z wujkami podjęli decyzje o zawieszeniu działalności mafii. Zostały kontakty, czasem wykonują jakieś zlecenia, transakcje itp, ale na dzień dzisiejszy mafia mojego ojca działa biernie. 
- Skoro jesteś synem członka mafii musisz być pożądany na "rynku". - zaśmiała się Sophie, przyswajając wszystkie informacje jakie dostała od Justina.
- Zgadza się. Przypuszczam, że między innymi dlatego Ryan nie może przeboleć mojego odejścia. Dzięki mnie miał pozycje i kontakty, ale gdy odszedłem pozostał praktycznie z niczym i łapał się każdego możliwego gówna. I dlatego wylądował w więzieniu. - rzucił Justin, po czym dodał - Brad nigdy nie patrzył na to, czy poprzez moją rodzinę, może uruchomić kontakty i pomóc swojemu gangowi. To moi ludzie. - na twarzy chłopaka pojawił się szeroki uśmiech, co wzbudziło u Sophie radość. 
Uwielbiała patrzeć na wesołego i rozluźnionego Justina, a ponieważ był to rzadki moment, czerpała z tej chwili jak najwięcej. Założyła kosmyk włosów za ucho i oblizała swoje wargi, przybliżając się do Justina. Siadając na nim okrakiem, spojrzała mu w oczy i mruknęła.
- Tęskniłam za tobą. Cholernie mocno. 
- Wiem mała. - złapał jej dłonie i splótł ich palce, pociągając ją nieco niżej, tak że pochylała się nad nim. - Następnym razem nie pozwolę ci ot tak odejść. 
Sophie spojrzała na niego i przechylając lekko głowę zapytała poważnie.
- Myślałam, że nie dopuścisz do następnego razu. 
- Bo nie chcę dopuścić. - odpowiedział, a chwilę później jego usta spotkały usta Sophie. 
Usiadł, kładąc dłonie na policzkach Sophie. Ona natomiast zarzuciła mu ręce na ramiona i wplotła palce w jego włosy, lekko za nie pociągając, wydając z siebie cichy pomruk. Justin uśmiechnął się przez pocałunek, chwilę później pociągając lekko za dolną wargę Sophie.
Nagle w pokoju rozległ się dźwięk telefonu Justina, jednak chłopak nic sobie z tego nie zrobił. Nadal trzymał Sophie w ramionach i nie odrywał ust od niej.
- Justin, twój telefon. - wymruczała Soph pomiędzy pocałunkami.
- Pieprzyć to. - odparł, przewracając ich na łóżko, tak, że dziewczyna leżała pod nim.
Wisząc nad Sophie, Justin położył jedną dłoń na jej boku, a drugą oparł o zagłówek łóżka. Wykorzystując okazje, że Soph po raz kolejny jęknęła mu do ust, Bieber wdarł się językiem do środka, rozpoczynając małą walkę o dominacje z językiem Sophie. W pokoju było słychać ich pomruki, gdy telefon znów zaczął dzwonić. Gdy w końcu zadzwonił trzeci raz, Justin oderwał się niechętnie od Sophie, warcząc.
- Kurwa.
Zszedł z łóżka z pełnym niezadowoleniem na twarzy. Sophie zaśmiała się cicho i położyła się w poprzek łóżka, przeciągając się leniwie i obserwując chłopaka.
- Czego? - wysapał do słuchawki. 
Gdy głos po drugiej stronie się odezwał, jego mina momentalnie stężała, a mięśnie ciała napięły się, uwydatniając każdy muskuł. Zauważając tę nagłą zmianę nastroju Justina, Sophie postanowiła wycofać się i nie przeszkadzać mu w rozmowie. Postanowiła sobie, że będzie jak najmniej uczestniczyć w rozmowach na temat tego, czym zajmuje się Justin, a ten telefon najwyraźniej dotyczył właśnie tych spraw. Dlatego też Soph zeszła z łóżka i pokazując Justinowi, że idzie na dół, opuściła pokój.
Wchodząc do kuchni, Soph przywitała Mike'a i Brada siedzących przy wysepce.
- Cześć chłopaki. Jak tam? - była wesoła i rozluźniona, co dało się wyczuć.
- Wszystko gra mała. - uśmiechnął się Mike - Dawno cię tu nie było. - stwierdził, mierząc ją wzrokiem.
- To prawda. - Sophie kiwnęła głową, zagryzając wargę i lekko odwzajemniając uśmiech.
- Napijesz się czegoś? - zapytał Mike, podnosząc się ze stołka.
- Uh, chętnie. - kiwnęła głową.
- Woda, cola, sok? A może piwo? 
- Postawię na wodę. - zaśmiała się melodyjnie, odbierając butelkę zimnej wody od chłopaka.
Wymieniając kilka zdań, Sophie postanowiła pójść na taras i poleniuchować chwilę na leżakach, ale jak się okazało, po tym jak Mike wyciągnął z lodówki trzy butelki piwa, prawdopodobnie dla siebie, Brada i Luke'a, który krzątał się po domu, cała trójka również ruszyła za Sophie.
Gdy każdy z nich zajął leżak, wszyscy wydali z siebie ciche i głębokie westchnienie zadowolenia, a po chwili zaczęli rozmawiać o najróżniejszych sprawach, poczynając od pogody, a kończąc na ostatnim meczu drużyny Toronto FC.
Sophie przysłuchiwała się niektórym rozmowom i czasem podśmiewała się pod nosem, słysząc jak chłopaki przekrzykują się nawzajem. Przymknęła oczy i odwróciła głowę w kierunku słońca, próbując złapać choć trochę promieni słońca. Było jej tak cholernie przyjemnie, że pomyślała że mogłaby tu przeleżeć całe życie. Popijąc wodę, uśmiechała się delikatnie, relaksując się na leżaku. Nie przeszkadzały jej nawet kłótnie i krzyki chłopaków, swoją drogą uważała, że to nawet śmieszne. Czasem wtrąciła coś do ich rozmów, wywołując zazwyczaj uśmiech na twarzach chłopców. 
W pewnym momencie Sophie poczuła na swoim ramieniu czyjąś dłoń, a zaraz potem ktoś pocałował ją w sam czubek głowy. Wygięła kąciki ust w geście zadowolenia, ponieważ był to nie kto inny jak Justin. 
- Cześć. - mruknął cicho, siadając na tym samym leżaku co Sophie.
- Hej. - odpowiedziała cicho, przesuwając się nieco, by zrobić mu miejsce.
W ostateczności to Justin siedział oparty o miękkie oparcie leżaka, a między jego nogami siedziała Sophie, opierając się o jego tors. 
- Co jest Bieber? - zapytał Brad, mierząc chłopaka wzrokiem odkąd wyszedł na zewnątrz.
To zaskakujące jak dobrze znał mowę jego ciała. Doskonale wiedział kiedy coś się dzieje, kiedy coś trapi Justina i kiedy należy o to zapytać. To tylko świadczyło o silnej więzi i bliskości jaka łączyła wszystkich mieszkańców tego domu.
- Porozmawiamy o tym później. - rzucił Justin, sprawnie ucinając temat. 
Zdawał sobie sprawę, że Sophie nie jest osobą, która może słuchać o pewnych aspektach jego życia. Nie chciał obarczać ją zbyt wieloma problemami, choć wiedział, że prędzej czy później, Sophie mimowolnie będzie dowiadywać się o jego kłopotach, ponieważ chciał, by uczestniczyła w jego pogmatwanym życiu.
- Jasne. - kiwnął Brad, zwracając się do Luke'a i prosząc go, by zamówił coś do jedzenia.
Normalnie Luke by zaprotestował i zaczął się wykłócać, ale z racji tego, że był cholernie głodny, nie odmówił i wręcz przeciwnie, pobiegł do telefonu. Z resztą, Luke uwielbiał jeść i jak nikt inny wiedział gdzie w mieście podają najlepszą chińszczyznę, pizzę i steki. 
- Gdzie jest Ignac? - zapytała Sophie, odwracając się lekko do Justina.
- Pojechał za miasto porozmawiać z naszym znajomym. - powiedział chłopak, a Sophie nie zadała już ani jednego pytania, ponieważ domyśliła się o jakiego znajomego i o jaką rozmowę chodzi.
Gdy wszyscy zaczęli ponownie rozmawiać i śmiać się na zmianę, rozległ się dźwięk dzwonka telefonu Sophie. Dziewczyna wstała niechętnie z leżaka i podeszła do stolika, gdzie wcześniej zostawiła komórkę. Spojrzała na wyświetlacz i okazało się, że to jej mama.
- Tak mamo? - odebrała Sophie.
- Sophie, gdzie ty się podziewasz? Tata przyjechał do domu i wypadałoby, żebyś przyszła się przywitać. - na sam dźwięk słowa "tata", żołądek Sophie nieprzyjemnie się skurczył. 
- Przepraszam, jestem ze znajomymi. - odpowiedziała cicho, w głębi duszy będąc przerażona faktem, iż jej ojciec wrócił. Usiadła na stołku zaraz obok drzwi tarasowych, by przez drżące nogi się nie przewrócić. 
- Więc zbieraj się i wracaj do domu skarbie. - poprosiła jej mama i chwilę potem się rozłączyła.
Sophie spojrzała na telefon i westchnęła ciężko. Wiedziała, że znów będzie musieć udawać szczęśliwą z powodu powrotu ojca, mimo tego, ze było zupełnie inaczej do cholery.
Dziewczyna podniosła wzrok i spojrzała na czwórkę już chłopców, wylegujących się na leżakach i śmiejących się donośnie. Ogarnął ją smutek, ponieważ tutaj, w zasadzie obcym jej domu czuła się bezpieczniej niż we własnym, kiedy jej ojciec się pojawiał. Chciała tu zostać i mieć pewność, że nic jej sie nie stanie. Wiedziała, że Justin postarałby się o to w stu procentach. Kochała go i czuła w sercu, że tak właśnie by było. 
- Wszystko gra? - zapytał Justin, gdy wróciła do chłopców.
- Tak. - skłamała, wysilając sie jednak na uśmiech.
- Kto dzwonił? - Justin wyczuł, że coś trapi Sophie, mimo, że powiedziała że tak nie jest.
- Mama. Muszę wracać. - westchnęła, nachylając się nad chłopakiem, by pocałować do na pożegnanie.
- Na pewno wszystko dobrze? - spytał Justin, będąc milimetry od jej ust.
Sophie kiwnęła ponuro głową, nie chcąc zdradzić co czuje w środku. Gdyby powiedziała Justinowi, że jej ojciec wrócił, chłopak wpadłby w nerwy, a nie potrzebowała ani nie chciała tego. Wystarczyło, że to ona wręcz krzyczała ze strachu w środku.
- Odezwę się wieczorem Justin. - powiedziała spokojnie, patrząc mu w oczy
Gdy pocałowała Justina, łzy napłynęły jej do oczu, bo za moment miała zostać znów zupełnie sama i stracić to poczucie bezpieczeństwa, które czuła będąc z nim. 
- Cześć chłopcy, do zobaczenia. - pożegnała się z resztą i ruszyła w stronę wnętrza domu, ponieważ musiała wrócić po swoją torebkę do pokoju Justina. 
Gdy była już gotowa, założyła okulary na nos i włożyła słuchawki do uszu, ruszając w kierunku swojego domu, mimo tego, że z całych sił pragnęła uciec jak najdalej. Nie chciała tam wracać, nie teraz kiedy był tam jej ojciec.

Sophie's POV
Całą drogę powrotną do domu czułam w środku, że coś się wydarzy, chociaż w zasadzie zawsze to czułam kiedy tata wracał do miasta. Było mi słabo na myśl o tym, że miałam się z nim znów skonfrontować i modliłam się w duchu, bym nie została sama z ojcem. Chris miał zacząć w tym tygodniu ostatnie zaliczenia na uczelni i zacząć rzadziej bywać w domu, a mama złapała jakiś projekt i często pracowała do późna poza domem. Więc prawdopodobieństwo iż zostanę sam na sam z tatą było cholernie duże. 
Gdy stałam przed drzwiami swojego domu, wyciągnęłam klucze i otworzyłam je drżącymi rękoma, przeżywając w środku najgorsze męki.
W przedpokoju zdjęłam buty i weszłam w głąb domu, słysząc jakieś rozmowy w kuchni. Biorąc głęboki oddech, weszłam do pomieszczenia z lekkim uśmiechem na twarzy.
- Cześć. - powitałam mamę, Chrisa i rzecz jasna, tatę.
- Sophie, skarbie. - ojciec podniósł się z krzesła barowego, które stało przy wysepce i podszedł do mnie, otwierając ramiona.
- Cześć tato. - ojciec zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku, a ja objęłam go niepewnie i słabo, cała drżąc.
- Jak się masz? - zapytał, gdy już uwolnił mnie z objęć.
- W porządku, a ty tato? - zapytałam z grzeczności. - Jak było na delegacji?
- Tak jak zwykle, same nudy. - zaśmiał sie, a ja wiedziałam, że było to kłamstwem. On nigdy nie nudzi się na delegacjach.
- Szkoda. - westchnęłam i spojrzałam na Chrisa, który przyglądał mi się odkąd weszłam do kuchni. Chyba wyczuł moje zdenerwowanie, ponieważ dostrzegłam w jego oczach troskę i chyba delikatny smutek.
- Jesteś głodna? - zapytała mama - Obiad jest w zasadzie gotowy.
- Jasne. - kiwnęłam głową, po czym dodałam. - Odniosę torebkę i umyję ręce. Zaraz wracam.
Po tych słowach prawie biegiem ruszyłam do swojego pokoju. Gdy się w nim znalazłam, rzuciłam torbę w kąt i opadłam na łóżko, próbując opanować strach. Nie wiem skąd miałam tyle siły, by udawać i nie rozsypać się na kawałki. 
Po opuszczeniu pokoju miałam na sobie dresy i luźną koszulkę. Poszłam umyć ręce, a następnie wróciłam do kuchni, gdzie już czekali na mnie rodzice, Chris oraz ciepły posiłek.
Dzisiaj mama postawiła na pieczonego łososia, puree ziemniaczane i sos szpinakowy, czyli ulubione danie moje i taty. To jedna z niewielu rzeczy jaka nas łączyła - miłość do jedzenia.
- Siadaj Sophie, zaraz wystygnie. - pospieszyła mnie mama.
- Więc Chris, jak ci idzie na uczelni? - zagadał tata, gdy rozpoczęliśmy posiłek.
- Całkiem w porządku, mam teraz egzaminy końcowe. - poinformował go Chris, przeżuwając kawałek ryby. - Po obiedzie idę do Derecka kuć. 
- Dobrze, jestem dumny, że tak poważnie podchodzisz do studiów.
- Dzięki tato. - uśmiechnął się Chris, kiwając głową i nabierając na widelec trochę puree.
- Chris, mogę cię podrzucić bo jadę do klientki. Dostałam zlecenie na urządzenie wnętrza jej domu, który jest przeogromny. - ekscytowała się mama.
Ale kiedy usłyszałam, że mama i Chris wychodzą z domu włosy na głowie stanęły mi dęba. Byłam przerażona wizją zostania samej z ojcem, jasna cholera. Przełknęłam kęs łososia i upiłam kilka łyków chłodnej wody. Musiałam się uspokoić, w przeciwnym razie z nerwów zwróciłabym wszystko co przed chwilą zjadłam.
Po skończonym posiłku udałam się do pokoju, pragnąc zakopać się w łóżku i nagle stać się niewidzialna. Oczywiście nie było to możliwe, ale zawsze warto próbować. 
Chciałam napisać do Justina o wszystkim co się dzieje, o tym jak cholernie przerażona jestem, ale wiedziałam, że to nie będzie dobrym krokiem. Miał swoje sprawy i problemy na głowie, co więcej sam zmagał się z niektórymi, więc nie chciałam go bardziej obarczać.
Postanowiłam poczytać jakąś książkę, by choć na chwilę zatopić myśli w czymś innym. Po kilkunastu minutach, rozległo się pukanie do drzwi, a potem ujrzałam głowę mamy.
- Skarbie, jadę trochę popracować. Wieczorem jedziemy z tatą do znajomych na kolację, więc jeśli chcesz możesz dziś nocować u Trish czy Katty. 
- Dzięki mamo. Bawcie się dobrze. - powiedziałam, mając nadzieję, że umiejętnie powstrzymywałam drżący głos.
- Dziękujemy kochanie. Gdybyś była głodna, zrobiłam dziś zakupy także lodówka jest pełna. No, to do zobaczenia skarnie. - uśmiechnęła się mama, po czym wysłała mi całusa.
- Cześć mamo. - odpowiedziałam i również wysłałam jej całusa, wracając do książki.
Gdy tylko usłyszałam zamykanie się drzwi wejściowych, poczułam jakby ktoś złapał mnie za szyję i ograniczył dostęp tlenu. Odłożyłam na bok książkę i wyszłam na balkon, by zapalić. Miałam nadzieję, że choć w taki sposób moje nerwy choć trochę opadną. 
Kiedyś nie robiłabym sobie nic z tego, że tata jest w domu. Pokazywałabym swoją silną stronę, nie pozwoliłabym sobie na załamania, ale ostatnie zdarzenia sprawiły, że czułam się osłabiona i przerażona. Prawdopodobnie było tak za każdym razem kiedy ojciec przyjeżdżał, ale myślę, że wcześniej miałam w sobie jeszcze wolę walki, której teraz zaczyna mi brakować. Przynajmniej na tę chwilę.
Spojrzałam na resztkę papierosa i biorąc ostatnie pociągnięcie, wyrzuciłam peta przez balkon. Weszłam do pokoju i położyłam się do łóżka, wkładając słuchawki do uszu. Wybrałam z playlisty kawałek Cher Lloyd o tytule " Sirens". Każde słowo, które wyśpiewywała Cher było idealnie trafione, piękne i przejmujące. Wsłuchując się w jej głos, zasnęłam na kilka godzin. Obudziłam się około 19, zaplątana w słuchawki i rozkopana, ponieważ było mi okropnie gorąco.
Poczułam burczenie w brzuchu, więc postanowiłam zejść na dół i zrobić sobie kolację. Gdy wyszłam z pokoju, w domu słychać było włączony telewizor. W takim razie tata musiał oglądać telewizję. Zeszłam do kuchni i wyciągałam chleb oraz dodatki do kanapek, kiedy usłyszałam wołanie.
- Sophie? Pozwól tu. - ton ojca był tak cholernie oziębły, że przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz.
Przełykając ślinę, ruszyłam w kierunku pokoju dziennego, gdzie przebywał tata. Siedział na kanapie, a przed nim stała otwarta butelka whiskey i pełna szklanka trunku.
- Słucham? - zapytałam pewnym i stanowczym tonem.
- Jestem w domu od kilku godzin, a ty nie raczyłaś ze mną porozmawiać dłużej niż kilka sekund. 
- Bo nie mamy chyba o czym rozmawiać, tato. - odparłam, zaciskając piąstkę z nerwów.
- Wbrew przeciwnie Sophie. - ton jego głosu karcił mnie. - Gdzie byłaś po szkole? - zapytał, patrząc na mnie zimnym spojrzeniem.
- U znajomych, mówiłam mamie. - patrząc na niego, zastanawiałam się do czego zmierza ta rozmowa.
- Nie kłam. Wiem, że się z kimś spotykasz. 
- Że co? - prawie krzyknęłam. Skąd on do cholery wie o takich rzeczach.
- No właśnie. Świat jest mały kochanie. - uśmiechnął się zbyt sztucznie.
- O co ci chodzi? - zignorowałam fakt, że powiedział do mnie "kochanie".
- Kim ten chłopak jest? 
- Moim znajomym, do cholery. Czego ty chcesz? 
- Jeżeli przyjeżdżam do domu, twoim zakichanym obowiązkiem jest czekanie na mnie, a nie szlajanie się po mieście z jakimś chłopczykiem, rozumiesz? - ojciec wstał z kanapy, a ja mogłam dostrzec, że wypił już kilka szklanek whiskey.
- Skąd miałam wiedzieć, że wracasz? Nigdy nie podajesz dokładnej daty i pojawiasz się znikąd. Więc nie wymagaj ode mnie niemożliwego i odczep się od moich znajomości. - przybrałam teraz ostry i lekko podniesiony ton.
- Nie Sophie, jakiś przydupas nie będzie ważniejszy od twojego ojca. Masz się pojawiać wtedy kiedy tego od ciebie oczekuje i spełniać moje polecenia. I nigdy więcej nie podnoś na mnie głosu. - kiwał palcem przed moim nosem, a w jego oczach zbierała się złość.
- Nie jestem twoją służką, żeby spełniać twoje widzi mi się. Mam osiemnaście lat i mogę chodzić z kim chce, gdzie chce i kiedy chce, a ty nie masz prawa dyktować mi warunków. - syknęłam.
- Nie tak cię wychowałem Sophie. - odparł oschle.
- Może dlatego, że w ogóle mnie nie wychowywałeś. - warknęłam i natychmiast pożałowałam swoich słów. 
Zdążyłam ujrzeć furię w oczach ojca, a chwilę później poczułam na policzku silne uderzenie, a potem kolejne i kolejne. Próbowałam się bronić, ale jego uścisk i ciosy były tak mocne, że nie potrafiłam użyć resztek zimnej krwi i czy sił, jakie we mnie tkwiły. Krzyczałam, by przestał, by ktoś mi pomógł, ale na nic się to zdało. Ojciec bił gdzie popadło, warcząc przy tym okropne wyzwiska, jakieś słowa o tym, że nie mam prawa się mu sprzeciwiać, że kim ja jestem, że jestem jego własnością i może ze mną robić co chce. 
Czułam w ustach już metaliczny smak krwi, a łzy które toczyły się z moich oczu spływały na świeże rany i nieprzyjemnie przez to piekły. Błagałam w myślach Boga, by ktokolwiek mi pomógł, by odpuścił mi tego cierpienia, żeby to się już skończyło. 
Czułam od ojca intensywny zapach alkoholu, przez co było mi nie dobrze. Odpychałam go rękami, chcąc uciec, ale zanim zdążyłam się ruszyć on wymierzał już następny cios, następny i następny. Czułam jak wszystko we mnie pulsuje i boli. Kiedy kolejny raz miałam zacząć błagać o pomoc, ojciec zachwiał się i wtedy właśnie nadarzyła się idealna okazja do ucieczki. Zbierając w sobie ostatnie resztki sił, wstałam i odepchnęłam ojca, przez co opadł na fotel. Rzuciłam się do ucieczki, łapiąc po drodze kluczyki od samochodu oraz buty. Wybiegłam przed dom gdzie stał mój samochód. Otworzyłam go i wsiadłam, a gdy odwróciłam się ojciec stał w drzwiach domu, zdyszany i z pomiętą koszulą. 
Nie mam pojęcia jak udało mi się zapalić samochód i wyjechać spod domu, ale gdy tylko to zrobiłam, zalałam się nową falą łez. Wszystko mnie bolało, krew była wszędzie i zabarwiła moje ubrania. Jechałam przed siebie, mimo że mało co widziałam przez łzy. 
Chciałam zniknąć. Chciałam uciec. Chciałam zginąć.





Kochani, jest kolejny rozdział.
I mam do was ogromną prośbę. Jeśli czytacie, zostawcie komentarz. Nawet króciutki, byle by był. To ogromnie motywuje do pracy. Dziękuje wam, jesteście cudowni.
Wasza V.